Homo hereticus

Homo hereticus – Piotr Prokopiak

Wydawca: Stowarzyszenie Autorów Polskich Płock

Druk: Tempoprint Szczecinek 2010

Okładka miękka

Stron 102

ISBN 978-83-927517-3-1

----------------------------------------------------------------------------------------

Homo hereticus


rozpoznaję
                 świetlność
przepala mnie
odpryski logosu
wcieram w codzienność

jestem
niosącym po wąskiej kładce
ból ziemi
               przenikam
ściany świątyń
gdzie opasły idol konwenansu
usiłuje strącać objawienia

ja wewnątrzkościelny
na ulicach getta
słucham mowy kamieni
zapieram się siebie
o wpół do wątpliwości
gdy rozwierają opuszczenie
z widokiem na stos



12.04.2009 r.


                                          wiem


                                
Relapsus


dym pojawia się przed ogniem
jak oddech bestii
spopielającej w trzewiach
wyłuskanych pneumą z platońskich jaskiń
ja Michał Servet
czułem go od zawsze
już w arkadii dzieciństwa plątał mi nogi
potem widziałem go na językach
liżących stopy Klemensa VII

przyznaję drażniłem
lekturą ksiąg zakazanych
w hebrajskim poznawałem słowa proroków
w grece nauki apostołów
krojąc zwłoki szukałem logosu
pośród gwiazd prawdy o człowieku
De Trinitatis erroribus libri septem spełniłem
zapotrzebowanie inkwizycji na odmieńców
sprzedał mnie baron republiki teokratycznej
namaszczając na dysydenta w gronie heretyków

z twierdzy rzymskich służb specjalnych
uciekłem wyłomem ogrodu
niemym chochołem
( najlepszym dyskutantem dla moich adwersarzy )
zaspokojono imperatyw trawienia
beknięcie bestii odbiło się rozczarowaniem
w szwajcarskich kantonach

dym sięgał gardła
pomiędzy protestanckim faryzejstwem
a katolickim saducejstwem
nie było wolnej drogi
nie mogłem odstawić kielicha
w Genewie rozpoznano mnie od razu
w zborze
ulubionym miejscu donosicieli

na wniosek Jana Kalwina
( wcześniej konfidenta Świętego Oficjum )
proces wytoczyła mi Rada Miasta
Kodeks Justyniana zagwarantował
stosowny wyrok dla humanisty
świecki sąd
religijne zarzuty
gdzie nugaris i mentiris
grubymi gwoździami przybiły reformę do krzyża

odmówiono mi szybkiej śmierci
dym nie ubiegł bólu zaduszeniem
kiedy ogień rozrywał ciało
moje nadpalone słowa dotarły do Pana

gdzieś w zaciszu Kalwin
zapominał o całej ludzkości
pieszcząc piórem swoje
Nauki religii chrześcijańskiej

bestia mlaskała jęzorem

i takie były
nauki religii chrześcijańskiej



1658


to było jak młot na czarownice
nagle ojcowskie dęby
zaszumiały trynitarnie
brzozy wdziały dominikańskie habity
ptak wołającego na puszczy ugrzązł
w akademiach skarlałych
słuchaczy Lutra i Kalwina

dojrzał do strząśnięcia z nóg
proch po tumultach polemik
wypluci na powikłane trakty
unoszą nad obce źródła zasuszone
czteroewangeliczne koniczyny

przypomną czasem pod rakowieckie łąki
ojczyznę wyrodną stępiałą  pod
kontrreformacyjnym ogniem i siarką
zaprawdę
lżej będzie ziemi sodomskiej
i gomorejskiej w dzień rozbioru
niż Rzeczpospolitej

są mogiły znane tylko Jahwe
gdzie darń tętni psalmami
w przekładzie Szymona Budnego
tam tęsknią do zmartwychwstania wywołani
z szerokiej drogi Bracia Polscy
czulą tabliczki w dłoniach
scio cui credidi



W poznaniu


publicznie
czytają całe Pismo Święte
od święta jakby
chcieli nadrobić zaległości
z indeksu ksiąg zakazanych

starsza parafianka pyta
ale kto to jest
ten Jahwe Zastępów
jaki Jahwe

to nasz Pan Bóg
podpowiada
lepiej doinformowany

Biblię rozumieją
duchowni i teolodzy
Duch Święty od wieków
to byt bezrobotny
(obiegowo)




Semantyczne pole soboru w Konstancji

rok 1415 był kulinarnie przełomowy
zagotowani w uzurpatorskim tyglu
każdy z trzech kłusowników
nie trawił dwóch pozostałych
ostatecznie uwarzono konsensus z zamiarem
przyprawy wyznaniowego buzdyganu
innemu basiorowi w owczym ornacie
po czym szóstego lipca
pobożnie upieczono zwabioną
żelaznym glejtem gęś
prorokującą  Ludwikowi z Palatynatu  
o wyższości łabędzia
który choć chropawy w przekładzie
będzie trudniejszy do schwytania
szczególnie gdy
wzniesie się nad siedem wzgórz

prochem pozostałym po problemie
zasilono Ren nieopatrznie
wzruszając mistyczny ichtius
do ostatniej łuski

opadłej z oczu

 


*    *    *


w dziewięćdziesiątym pierwszym
mój namiot kraśniał lipcowo natchnieniem
wracałem ze zlotu młodzieży chrześcijańskiej
przeliczyłem  stacje jak boże obietnice
brzask rozdzielił włókna ostatniej plagi egipskiej
ratując pierworodnych przed okiem anioła

spowszechnienia powietrze pachniało
sukienkami nagle rozogniony
łaską zrzuciłem przed domem
czterdzieści kilogramów codzienności moszcząc
spojrzenie w aureolach topoli
zanim pierwsi rutyniarze
wyruszyli po mleko i chleb

ogólnodostępny wiatr poruszał w śmietniku latawiec
z którego szpalt szczurzyła
się nowa babilońska demokracja lew
ryczący popielato krążył wokół niewiernych
ptaków sam będąc cenniejszy
od wróbli czułem argumenty
przeciwnika na miarę
i odległość stosowną
do wiary

 


*   *   *


z gaworzących uniesień
schodzę drgającą nitką

długo

obiecywała szczyt

wysypuję okruchy
które miały
być
kamieniami milowymi

cicho

milczą
- ca
      - łość
kształtu
stygnie jak popiół
po erupcji

w moim wieku
Chrystusy umierają

zasiedlają ciepłe nisze
pogodzeni z głazami
u wejść
nie zachęcając
do ich usunięcia



Użyźnianie


igrzyska wielkiej schizmy zachodniej
wzbiły tumany kadzidła pod Olimp
skąd miała spłynąć tiara
na głowę jednego z pretendentów
poczciwy doktor teologii John Wicliffe
przygłuchy na świątobliwy trend
skrobał kopie Świętego Pisma
tłumaczonego z Wulgaty na język prostaczków
obsiewając ugory okolicznych diecezji
budził szczere zdziwienie

oto Bóg cuci człowieka w zrozumiałym dialekcie
bez zbędnych złoceń łacińskich makaronizmów
świat ewangelii nie przystaje do rzeczywistości
napompowanej odpustową powierzchownością
wiara to ciężki chleb wydrapywany metanoią 
z szorstkiej gleby doczesnego przednówka
twarda to mowa
ten co się ogołocił przybrał postać sługi
a ty wężu starodawny wymagasz  tronów i lektyk
podstawiasz dłonie i stopy do całowania
łamiesz dziesięć słów dla beneficjów

świętość niejedną ma definicję
bywa nastroszona i czupurna jak elita lub uboga
w duchu powszedniego naśladownictwa pomazańca
po wiekach głodu Słowa ciężko pojąć oczywiste
zadeptane konduktami ślepych złamanych i obdartych
wrzuconych do dołów ciemniejącym przykładem przewodników

nie my komentujemy Biblię ale ona nas
prereformator Wicliffe rozumiał to literalnie
dlatego musiał opuścić oxfordzki uniwersytet
i dokonać żywota na zapyziałej parafii w Lutterworth
dlatego trzydzieści cztery lata później
jego szczątki wygrzebią hieny
krzepiąc demona nekrofilskich tradycji

dlatego w dzień nawiedzenia Pańskiego
ostaną się jedynie głupcy i niemowlęta



11.07.1990 r.


zapach lip serdecznie
rozgrzewał koronowane papryką
kanapki smakowały jak
psalmy chwalebne

nagle zaczytałem się
wybrani rozniecili ognisko
z namaszczeniem rozczesując
kasztanowe płomienie poczułem
że
jestem
z innego lasu

nad ranem mgła drżała
w takt ziemi przelewając
jezioro za brzegi
snów cuciło mnie kołatanie
stojącego u drzwi




11.07.2009 r.




*   *   *


dopiero tu
na jasnej górze ikonolasu
czuję się człowiekiem
z wiatru i łyka
zielne tchnieniem miechy
pęcznieją profetycznie ptaki
drążą dziuple w konarze
poznania z ziemistych porów
krety wywlekają mgłę
na jutrznię jesieni dorastam
do inkarnacji
w ewangeliczny szum
zapuszczam korzenie
w tradycję starodrzewia
mam serce podzielone
na słoje
mam gałązki wyciągnięte
ku odlatującym
listek po listku
mielą mnie żarna bukowe

ponad bojaźnią
i drżeniem wierszelest


*   *   *


czytasz księgi a prawda leży
tuż pod liściem
rurami spustowymi chlupocze
czas do podziemnych stągwi wraca
o zmierzchu z nabrzmiałą winą
następnych pokoleń rzeźbionych
deszczem o oznaczonej porze
budzi nieproszonego gościa
wstaję potykam się o
ciemność napiera na
drzwi z wybałuszonym okiem
przez które odwróconą źrenicą
soczewki zagląda windykator
do sedna



Ty nie bądź królem (Saulem)


schodzisz do jaskini
Endor pod sklepieniem
potylicy poranny bóg
nie powozi roztoczy
szczerbate szeptuchy
o ziemniaczanym oddechu
wywołują z nieposłuszeństwa
widma za przesmykiem
czarnych kotów błogosławieństwa
wzgardzone nabierają wagi pochylając
sumienie jak życicę dojrzałą do
sądu pod postacią profeta duch
wieszczy strąca złe
sny w jawę


*   *   *


mróz wysamotnił park
ścierpnięte drzewa
rozgrzewają wnętrza
zaspanymi wiewiórkami
drogi skamieniałych śladów
przypominają mi Pompeje
drżę eschatologicznie

z daleka stary pies
wygląda jak marudera
okradający zwłoki
po skończonej bitwie
podchodzi taksując mnie
zaćmą doświadczenia
on wie
za każdym jest jakaś ruina
znać prawdę jest
nieprawdą zachłyśnięty
Kierkegaardem cedzę przez zęby
tak od niechcenia aby
coś powiedzieć



Manna


talarki śniegu
przysiadają na ciszy
z myślami w liściach
instynktownie szukam gęstwiny
gdzie ciasne sploty wiatru
rozczesują modlitwy
na długie minuty

treść wytchnęło za horyzont
pozostawiając wykrzykniki
kołysane echem sosny
w ich łykowatych cielskach
jak niewidomy
pożądam namacalnego konkretu
sensu opłukanego z dylematów

wierzchołki wskazują
niebieskość królestwa
skąd spaść może
choć jedna litera



*    *    *


te nisze zaułków
z oklepanymi chodnikami
zamieszkują ekscentryczne drzewa
powykręcane gestykulacją
spętane betonem
odkładają w słojach
bałwochwalcze tradycje
karmią świadome twory
drążące ich rdzenie

w pogodne noce
wiatr nawiewa łaskę
wtedy studiują własne
cienie rzeczy przyszłych
nabywają miejsca
w za gwiezdnych alejach

ostatecznie siekiera Pana
nieomylnie wyostrzona
obnaża spod łyka
białą szatę świętego
albo habit inkwizytora



*    *    *


potrzeba nocy
oderwany od sklepienia
popiół nadaje właściwą barwę
i sens stanu rzeczy
kształty przywdziewają cienie
tutaj jest
tylko obietnicą
sięgnięcia po konstelacje
próbą odgadnięcia spoiwa
łączącego materię z duchem

idę w ciemność
las rozdziawił gardło
i szczerzy kłącza drzew
w norach wrażliwe zające
odsypiają przeznaczenie


Poezja


moja
najczęściej rymuje się
z herezja

tęskni dialektem
zbyt szczerym
dla zasklepionych
małżowin
ledwo trąca święte
krowy Babilonu
a już rozpala
obłędne ogniki

przeżyna mnie
niepojętność
wnętrzności ćwiartuje
zagadka
indoktrynowanej duszy

jakimi alejami
dotrzeć do ciebie
nowy człowieku
co śpisz
w zapleśniałej suterenie
na trzęsawisku dogmatów




                                                                            „Nawet najuboższa młodość tworzy klejnoty”
                                                                                                            (P.Bednarski „Obrona”)

Każdemu z osobna


obyś wyrwał skrawek
obrodził na polach
gdzie ja
nie miałem wstępu
żyj owocnie
spisując ocalałe jaśminy
po upałach durnej młodości
otwarty na podejrzenie
bądź czujny
pękate konwie żółci
też kiedyś były
smukłe i zalotne

wychodź z szeregu
jesteś cenny
myśli docierają do Boga
a kiedy motłoch
zaciągnie ciebie na stos
przemówi twoim głosem

zaprawdę zrodzonyś na szaleństwo
boskie lub te powszechne
blizny nie raz oblepią ręce
ilekroć sięgniesz po kubek wiary
odpłyniesz na nie jedno zwątpienie
przeklniesz wezwanie do świadomości

nie będę obojętny
twój ból
(nawet za oschłość całunu)
przemknie do mnie
jaskółczymi strugami

może zbyt często chodziłem
z podwiązaną żuchwą gdy
ciężkie snopy deszczu przeszkadzały
kleić naszą codzienność
migrowałem wierszem
nie dostrzegając co pod palcami

kiedyś wrócę
zakołatam brzozowym liściem
między brzaskiem a progiem
twojego przebudzenia
poczujesz synku
ile o ciebie
wydeptałem niepokojów

Kenoza


bez tradycji
stan rzeczy podtrzymuje
66 filarów
osadzonych wolą Przedwiecznego
w sferach pomiędzy
którymi jestem
rozpięty na przykazaniu
do harmonii

żadnej historii
jedynie pustynia
z drobinami liter
składanymi w wersety
odciskami sandałów

wyłącznie teraz
mogę go spotkać
będącego wczoraj
przez dziś
na wieki
wiejskim rzemieślnikiem
teraźniejszą alternatywą
dla powszechności wielebnych
co pogardą do Jahwe
pieszczą zatwardziałe bazyliki

on w zewnętrznym przejawie
hebluje wiarę w warsztacie ojca
płacąc za ciało
wciernionymi pod paznokcie drzazgami
ogołocony pośród przezłoconych
od genezis po objawienie
prowadzi nienaganne dzieci
pośród uspanego w lektykach
zepsutego i przewrotnego narodu



Czytając Koheleta


z pomarańczowych
ciepłych pomieszkań
zostają skórki

nie jesteśmy bezpieczni
mobilny czas wysusza
do ostatniego włókna
obiega tworzących mity
dla przyszłych

nie mów że dawne dni
były lepsze
dlaczego masz być
rozczarowany nieśmiertelnością



Noc św. Bartłomieja


zaskoczyliśmy ich we śnie
jak panienki nieroztropne
ewangelizacja przebiegała metodycznie
z czaszek dzieci
wyłupywaliśmy zalążki herezji
płynąca po ścianach krew
przybierała postacie madonny
odcięte głowy
układaliśmy w paciorki różańca
a nagie ciała rżnęliśmy
nie czekając na żniwo sądu

tej nocy Paryż
był jak świątynia opatrzności
od drzwi do drzwi
maszerowały procesje pochodni
z jedyno zbawczą nowiną
miecze wznosiły się jak krzyże
odpusty pęczniały w sakiewkach
opornych pędziliśmy ulicami
wypełniając doły drgającym kacerstwem
i tylko czarny pies z Nawarry
w kobiecej alkowie przetrwał katechezę

ostateczne rozwiązanie kwestii reformatorskiej
pobłogosławił Rzym dzwonami
Namiestnik Chrystusa bił medale
jak my ich tysiącami
napisano bowiem kochaj bliźniego swego
nie napisano kochaj hugenota




Z brulionu heretyka


jeżeli kogoś zwą kryminalistą
uważaj
to może być syn boży  

*   *   *

czym jest trzydzieści srebrników
gdy rośnie bazylika 

*   *   *

dobre (jak powiadają) założenia komunizmu
zniweczyła niewiara w dobro człowieka

*   *   *

prawda
nie schodzi ze Wzgórza Czaszki

*   *   *

bez złośliwości
pytaj Boga
o długość wieczności

*   *   *

pęcznieją kościoły
Jezus wisi nadal

*   *   *

dopóki pytasz
gdzie jestem
jesteś

*   *   *

świadomość bezdroża
początkiem drogi

*   *   *

Bóg szuka dzieci schodząc do kanałów
klęczącym w świątyniach
muszą wystarczyć figury

*   *   *

pytanie na lekcji matematyki
ile trzeba nie wybudować mieszkań
aby wznieść kościół

*   *   *

w kapitalizmie nawet łzy
dźwięczą groszami o bruk

*   *   *

ufam Bogu
biorę kredyty
buduję domy
pielgrzymuję na Karaiby

*   *   *

jeden Bóg - Ojciec - Święty
przenajświętszych ojców
pełna Gomora

*   *   *

nie szkoda drzew
gdy płoną stosy

*   *   *

wątpię więc wierzę

*   *   *

błogosławieni
nie całujący pierścieni na palcach śmiertelników
albowiem im to się nie odbije karatem

*   *   *

na wydziale teologicznym
Jezus spadłby z katedry

*   *   *

imprimatur to zgoda
na niekompetencję Ducha Świętego


*   *   *

szatan wierzy w Boga
ty raczej
wierz Bogu

*   *   *

gdy wiara śpi
powstają dogmaty

*   *   *

i Boga
rozłożyli na paragrafy

*   *   *

to w jaki sposób odbierasz Apokalipsę
czy budzi twój strach czy radość
wskazuje gdzie się wybierasz

*   *   *

Marks miał rację
religia to opium dla ludu
dlatego Jezus
wszelką religię zniósł

*   *   *

ile trzeba opium
by miłować obiekty
zamiast bliźniego

*   *   *

kochaj żyda masona i homoseksualistę
jak siebie samego

*   *   *

łatwiej być religijnym
niż chrześcijaninem

*   *   *
wolę być nazwany oślicą Baalama
niż konsumentem


*   *   *

na początku i chrześcijaństwo
nazywano sektą
wracaj do korzeni

*   *   *

kto uwierzy i ochrzci się
zbawiony będzie
nie lekceważ Jezusa
zachowaj właściwą kolejność

*   *   *

nie pytaj komu
stawiają tron
bij w dzwon

*   *   *

szukanie w lodówce
koszernej wódki
to syndrom inkwizytora

*   *   *

plastikowy Jezus
made in China

*   *   *

ciekawe co by stawiali w kościołach
gdyby Jezusa rozerwano końmi

*   *   *

drżący schorowani z przeszczepami
jakie czasy tacy bogowie

*   *   *

czy się podoba czy nie
dzięki zapłodnieniu in vitro
rodzą się dzieci boże


*   *   *

też teoria
pchać w żołądek
Boga

*   *   *

Jezus wyrazisty
szatan ekumeniczny

*   *   *

zakaz antykoncepcji
jest podważaniem
wszechmocy stwórcy

*   *   *

prawo własności
to wywłaszczenie Boga

*   *   *

bajką proletariacka dyktatura
wobec zamiany człowieka
w wyścigowego szczura

*   *   *

wasze zbawienie
nasza cała reszta

*   *   *

oto wzbogaciłem się
byłem prochem
jestem człowiekiem




Wszyscy jesteśmy heretykami


wszyscy jesteśmy heretykami
odszczepieni od jednego pnia
we własnym rzędzie
praworządni
prawomyślni zmyślni wymyślni
niemyślni

delirycznie zmanierowani
czytający Koheleta
i dalej swoje
frakcje i reakcje
zaklinanie niepodległego czasu
częstowanie mesjaszy
gąbką nasączoną octem
byle nakarmić żarłocznego boga
trawiącego pod żebrami
coraz to nowe filozofie

my heretycy permanentnie odrębni



                                          tu i tam


                                                     „…cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien
                                                       interwał, którego wolności niepodobna określić. Rzecz
                                                       sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu
                                                       jeszcze śmierć ojca nie doszła do skutku, ta śmierć, która
                                                       go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła. (…) Reaktywujemy
                                                       tu przeszły czas z jego wszystkimi możliwościami,
                                                       a zatem i z możliwością wyzdrowienia.”

                                                                         ( Bruno Schulz „Sanatorium pod Klepsydrą”)



Mielizna


od kiedy aurę arkadii
wmieciono pod wycieraczkę
nie wierzę w słońce

wyrosłem z siebie idąc
do świata drżałem
o rdzeń przeistoczonych
w mit szczebiotów
sieć opadła rutynowo
na przełomie szatkując wieczory
i poranki równobocznie
serwując przez okno
imitacje świtów

na ulicach mijam plastikowe
kobiety obmacywane smogiem
z lubieżnych kominów
ptaki furkają niczym
jednorazówki pod marketami
domowe kwoki wloką bachory
z metkami made in China
niedziele są najgorsze od rana
powierzchowne dyskonty wydalają regułki
życząc zdrowia martwej żydówce
potem disco polskie żarcie
zdechłych kwików zapijanie
neolitycznych pragnień bekanie
i sranie w pejzaż Bogu

w nocy wychodzę
przed domem pochmurny
skrzypek tli melodię
z ciepłych aromatów resztki
wyliczanek opadają drobnymi
stopami z tynkiem

przymykam oczy




Koleżanka z klasy


to co było
jest tym
co jest

przypomina swoją matkę
przychodzącą pod szkołę
na której biodrach
bujały się spojrzenia
znudzonych ojców

o jej córce
ktoś napisze
ten sam wiersz



*   *   *


z tego nie
można się wyłamać
utrącona gałąź nadal
jest częścią
większego co raz
nakręcone tyka nie
nakryte żadną połacią
rozwichrzonej myśli
dlatego są
odpowiedzi niedostępne
poetom źdźbła traw
podtrzymujące mój
las nad głębią




Latem 1985


siedzieliśmy na wiadukcie
przebierając nogami
wdychaliśmy wieczór
poniżej migotały łakome gąsienice
wgryzające się pośpiesznie
w dojrzałe słońce
rozgrzany łubin płynął po łąkach
zacierając dzień do ostatniego
świetlnego nasiona
nie czuliśmy bólu
mamiły nas tajemnice
i wiara w piękno
przemieniona w ptaka
zabrała nasze spojrzenia
ku przepastnym sklepieniom
skąd się nie wraca



9.01.1986 r.


nadchodząca noc
wypełniała wnętrzności
leżałem w śniegu
żarłoczny las
chwytał gałęziami za gardło
jakby chciał zdławić bluźnierstwa
których nie mogłem do pluć do Boga
czułem mroźne żyletki
ścinające obieg
w krystaliczne spojrzenie
gdyby wtedy się udało
echa możliwych światów
porosłyby Chełmską Górę
nieświadomym osieroceniem



*    *    *


neony cukrzyły
warszawskie ulice krwawiąc
na zastałych twarzach
celebrą prosektoriów

wódka wdzierała się
ostrym nurtem
obrywała brzegi snów
stępiała noże
wzierane w potylicę
grzesznymi szczelinami
to wtedy spijałem pogardę
z martwych klamek
ukwiecałem bramy żonkilami

nad ranem Wisła
szemrała podskórnie
zaspane mosty
kołysały się jak hamaki
nie mogłem patrzeć w słońce
nadgniłe jak ziemniak zgnieciony
pod tyłkiem



*   *   *


inne nadzieje czeszą
jej włosy i trawy kiedyś
tak bliskie przetrawiły
podziemia nieodwracalnie
zstępuję do lasów milczących
trzcin gdzie podmokłych źrenic
spojrzenie dawniej wplecione
w moje odcisnęło klejmo
bolesne i czułe zarazem
sięgam pod powierzchnię
uśpionych ech próbując
z martwej kakofonii
ożywić zgrabną nutę




Sezon 1984/85


zbiegałem z gardłem w sznurowadłach
Koszalińska 28 na pierwszym piętrze Sławek
dokleił kolejną gwiazdę w krochmalonej farbą
drukarską koszulce nad drzwiami odtąd
Karl-Heinz Rummenigge spoglądał z politowaniem
zza żelaznej futryny moje horyzonty nie wybiegały
za trzecią ligę ojciec wymagał żadnych trójek
na cenzurce w dni świąteczne dzielnicowy odpuszczał
graliśmy na Nou Camp za trzepakiem
Wielim podejmował Stoczniowca Gdańsk przy Janka
Krasickiego butwiały kolejowe szmaty
za żywopłotem w podbijaniu piłki rekord
należał do mnie 1223 obawy przed spadkiem



Dystymia


jesienią gwiazdy zstępują po liściach na
ulice przechodzą przeze mnie kolebiąc się
tętnem wiatru sploty fastrygują skumulowane
światy chciałbym zapomnieć źrenice
zdradzają mnie skraplając woskowe
domy trzymające się skrajki matczynej
mgły wilgoć ssą spękane
kasztany układam w tornistrze zanim
odleci kipiący dysk ronda
na Placu Wolności jak wtedy taksówki
uciekają z zastoju pośpiesznymi
wieczorami puszczają wszystkie spoiny
sens lepi się elastyczną
sinusoidą dym podtrzymuje domostwa
na uwięzi pomieszane z milczeniem
moje teraźniejsze przyszło przeszłości




                                                                                            „Służymy ci ojczyzno
                                                                                             już od najmłodszych lat
                                                                                             by rozkwitł socjalizmu
                                                                                             wspaniały kwiat”
                                                                                                                   ( z hymnu szkolnego )

Przetrącone pokolenie


staliśmy wykrochmalony szablon
oddychał tonami pieśni to był
zmierzch ale niewyczuwalny niczym
śmierć z ukraińskiej elektrowni
w toalecie ćmiliśmy Radomskie
do dziś wolność kojarzę z wonią
moczu i środków dezynfekcyjnych
po lekcjach historii przypuszczaliśmy
szturm na wzgórza Sierra Maestra
pod bluzkami towarzyszek klasowych
pragnęliśmy je jak Ulianow Nadieżdę
jak Che Guevara rewolucję

ostatni pochód defilował przeze mnie
jakbym był
niczym wiatr to jest nasz
ostatni niechciany sztandar wiądł
na ramieniu byłem na końcu i
początku wkrótce puściły
żelazne zwieracze imperialnej
odbytnicy i wyszło gówno
z worka na ulice wyległy gryzonie
ich ostre nosy wietrzyły
interes zębami zagryzały
nieprzystosowanych szczepionka
komercyjnej religii skutecznie łagodzi
bolączki sumienia
psychiatrzy stawiają diagnozy myśli
es nie wykazuje uspokajają
błąd statystyczny wpisany
jest w każdy system



Przetrącone pokolenie II


budzi mnie hymn szkolny
niezmiennie o tej samej porze
łapię się na ostatnią zwrotkę
świadomości najbardziej
wzrusza mnie wers kwitnący
socjalizmem w obawie
przed naruszeniem artykułu
trzynastego zamykam oczy
i zaciskam pośladki nigdy
nie wiadomo gdzie
podrzucą pluskwę
gorzowski poeta (rocznik 84)
o mnie ty to jesteś takie chujwieco
trochę tu trochę tam i znów
mój kryptokomunizm wychylił
ogon z nogawki rzeczywiście
wolałbym być tam i zwiedzać
z Izką B. salę pamięci im. Janka
Krasickiego niż tu skrobać poezję
w kolejce do mopsu będąc
małolatem ( zaraz po stanie
wojennym ) oglądałem film
Wajdy ten o ziemi obiecanej
maszyny tkackie jak owady
pożerały robotnice na żywca
jak dobrze że nie żyję
w takich złych czasach droczyłem
się z przeznaczeniem
dziś strzelają mi w tył głowy
frazą z amerykańskiej szmiry
nie ma zysku bez wyzysku
to takie normalne
a jednak



Przetrącone pokolenie III


z pierwszomajowego trawnika
wyciągnął mnie za ucho
nadgorliwy ormowiec
ale niska uciążliwość represji
wyklucza szansę na profity
kombatanckie niestety
uniknąłem pałek zomowców
jedynie zakonnice wbijały mi
wskaźnikiem ewangeliczne apokryfy
stosownie do wieku
w tyłek lub dłoń potem
stan wojenny i musztra
wokół kościoła lojalność
miała smak pomarańczowego sera
reglamentowanego na parafii tylko
za jeden podejrzany krok
w lewo groził strzał z pacierza w łeb
najbardziej radykalny oberwał różańcem
czerwony bies nie wystawiał
luf zza węgła
milczał a ja
na tygrysy miałem wisy
i koktajle Mołotowa z ziemniaków
dziś kiedy mury
już przeskoczone a gest
Kozakiewicza objawiony naiwnym
muszę się kryć z elementarzem
Boga odnajduję prawdę
niedostępną w ukrzyżowanych szkołach
na tamie w pobliżu Włocławka
nie wyłowiono nikogo
skasowanego za wiarę



Lilia


trudno pisać o najczulszym
emocje przetaczają się przez tkanki
blokują wiersz pragnienia
o ciebie zabiegane
całuję twoje stopy bo niosą
ku soczystym źródłom
posyłasz spojrzenie którym tkam
codzienność moja anorektyczka
błagalna i nienasycona zanim
nie zanurzę się zaplotę w
zmysłowe elipsy penetruję
jak niewidomy pożądam
cudu wniknięcia pod twoje
powieki skrywają rozległe
łąki tam niebo nie spływa z wyżyn
ono jest tobą



Zatopiony las


teraz gdy rodzima wyspa
opadła w kołtuny fal
chór wodników
rozczesuje wodorosty
okonie na grzbietach
wiozą rozmiękczoną epokę
łaskocząc przymilnie

tu czas upływa innym nurtem
bez pór roku i wiatru
podpiętego do zajęczych futer
ciemność wylewa się
z obcych źródeł
sączy zmącenie

gdzieś ponad
można
dojrzeć ławice łodzi
szybujące boleśnie
w zalewanych oczach



*    *    *


z mojego pierwszego wiersza
pamiętam jedynie tytuł
i chwilę
połowa lat osiemdziesiątych
wieczór wyciekł z piwnic na ulicę
któryś stopień zasilania
romantycznie zagaił świece
rysowane na skraju dziennika
akanty zakwitły słowami
głuchy na kryzys Kasprzak
wessał kolejny przebój
z niedalekiej półki
nowo bogacił solidarne trzody
miraż do powrotu
ku ziemi obiecanej
Reymonta



Nie sen


jest noc bezlitosny imperatyw
drzemie w dwunożnych
koronach stworzenia
sieroco medytuję
przełknięty przez próg
opuszczonego domu
zrzucam z ramion
plastikowe światło arterii

schody sięgają po nieznane
piętra korytarzy
z oczodołami pomieszczeń
zimno
omotane siecią kształty
przemierzają ściany
targając szczerbatymi okiennicami
łamią symetrię ciszy
podnoszę książkę
na której roztocza
układają się w nowy
tekst księgi przebrzmiałych
w zagięciach czuję palce
tych co przestali być
człowiekiem z ciała
i pragnienia

pod załomem cienia
czeka ktoś
zaplątana wokół szyi świadomość
skraca oddech i
niepewność
że wypełni się
zawiłe
wiszące jak stalaktyt
nad dotykalnym
co wjechało we mnie
koniem trojańskim

bezsennym

ty
lub
ja

gdzie jesteś


Regał


książki nie wypożyczane
dotychczas
czytam najczulej
tomiki wierszy
przyćmionych poetów
metafory drzemiące
od dwudziestu pięciu lat

wersy podpływają
do brzegów źrenic
i wciąga głębia niepokoju
zażółcony czas teraźniejszy
szept w pierwszej osobie
błądzący po nieuchwytnych
przestrzeniach

mimo ciebie poeto
przetrwały
nie tylko litery
sklejone farbą drukarską
w słowa



*    *    *


karczowałeś nieużytki
dane ci na indywidualność
obsadzałeś
wyłuskanymi z beri metaforami
kiełkowały w południe
syciły strofami pod wieczór

sam byłeś nasionem
skulonym
pomiędzy łupinami wieczności
wpisany nad powszechność
wierzyłeś w jasność
bolejąc pod pazurem cienia
zapowiadanym na wstępie ościeniem
że poeta
dopiero kiedy obumrze
przynosi plon obfity


Chwilę przed…


nadąsane ulicznice
leją żółć na głowę
zaciągam gorzkość
w ciemne zaułki
chociaż ostatnio cisza
taka niedostępna
szorstkie drogi
niosą w krainy
gdzie nic
nie należy
do mnie
przystając wpół
zwątpienia
częściej zaglądam
do studni przełykającej
wszelkie strącenia



Koniec poety (obraz Edwarda Dwurnika z 1973 r.)


jeszcze jeden
łakomy oddech
z przyzwyczajenia
pośpieszny powróz
i życie na odlew
walące w pysk

takie memento

wyrzut świata uwięziony
w miejskiej toalecie
ssący butelkę z salicylem
do ostatniej kropli świadomości

nie zna życia
kto nie spróbował

przeobrażenia
w nie cierpiące zwłoki

natchnienia